Między 4 a 11 Września tego roku Andrzej "Sokół" Sokołowski (Wrocławski Klub Wysokogórski, Tilak) i Mateusz "dejnar" Dejnarowicz (Grupa Młodzieżowa Pza, Wrocławski Klub Wysokogórski, Skalnik Jelenia Góra) przebywali w rejonie Chamonix we Francji, i udało się im zrobić drogę której długa nazwa została wypisana już w tytule. Ten drugi to ja, i wszystko byłoby normalnie gdyby nie Człowiek który uświadomił mi, że to co było napisane poniżej było troszkę rozbudowanym sprawozdaniem jakie oddaliśmy po wyjeździe do pezety. Może faktycznie warto napisać coś od siebie...
Les Droites według m.deja:
Większość urlopowego września zamierzałem spędzić z pewną jasnooką Krakuską, życie jednak inaczej poukładało plany. Miesiąc czasu... nie było mowy o czymś innym niż nowe metry w górach. Zaczęło się od Włoch w ciekawym składzie, ale o tym kiedy indziej.
Przed wyjazdem do Arco zajrzałem do Chłopaków z jeleniogórskiego Skalnika - jak zawsze niedobory magnezji i kilka rzeczy które odkłada się do samego wyjazdu. Przypadkowo spotkałem Sokoła ( Andrzeja Sokołowskiego), który od razu zastrzelił mnie pytaniem 'jedziesz do Chamonix między 4 a 10?"...
Jest godzina 3.14, z Włoch wróciłem pół godziny temu... z głośników śpiewa do mnie Cher Lloyd na zmianę z Iron Maiden, ja uważnie wpatruję się w górę rzeczy wyrzuconych na środek pokoju. Jak to bywa w środku lata, zimowy ekwipunek jest nieco ciężej skompletować, tak więc żeby porządkować myśli w trakcie pakowania ostrzę dziabki i popijam herbatę :)
Podróż do Francji przebiega szybko, prowadzeniem i pilotażem kieruje doskonale uzupełniająca się dwójka Roksana (Żona Andrzeja) & Sokół, ja koncentruję się na uzupełnieniu niedoborów snu.
W tych dłużących się chwilach (jak na przykład korki pod Zurychem) doskonałego towarzystwa dotrzymuje mi Jan Długosz, opowiadając o niesamowitych drogach w legendarnych zespołach. Czasem myślami odbiegam od tych opowieści i zastanawiam się nad celem jaki wybierzemy, w końcu będę się wspinał z kimś dużo bardziej doświadczonym i mocniejszym ode mnie. Do tego warunki ponoć nie są dobre, a czasu mamy mało. Wiem, że każdy cel będzie wyzwaniem, już nie mogę się doczekać kiedy zwiążemy się liną!.
Kiedy wjeżdżamy do Chamonix, pierwszy symbol który do mnie trafia to mieniąca się w świetle księżyca zachodnia Dru... Zachwyt wrażam typowo dla rdzennego polaka, ale słów oczywiście nie przytoczę :]
fot. miejskie życie, Chamonix
Rano otrzymuję instrukcje od Sokoła i gnam do biura przewodników. Od zawsze wyobrażałem sobie Chamonix jako małe miasteczko lezące u stóp wielkiej i rozległej doliny, tymczasem dolina okazała się wąska i głęboka, a pod względem przestrzeni jakaś taka 'zamknięta'. Uwagę moją jednak od razu odwróciły skalne ściany wyrastające nad miastem. Biuro przewodników mieści się obok kościoła. Kopalnia informacji podrzuciła aktualne warunki w górach, książkę wyjść przewertowałem szybko bo w tym sezonie nie było wielu przejść - przynajmniej wymienionych. Reszta informacji to w dużym skrócie: dwa najbliższe dni pogody, i słabe warunki mikstowe po suchym lecie. O warunkach i przejściach w ścianach, które nas interesowały informacje były szczątkowe.
" (...) myślałem o 'Jorasach', ale może Filar Tournier Spur na Druatach?, fajne długie i rok temu było pięćdziesięciolecie przejścia"... - mówi Sokół
"ok, przekonałeś mnie, pokaż tylko schemat" - 4 godziny później znowu wpatruję się w górę rzeczy, tyle że na parkingu pod dolną stacją kolejki na Grand Montets.
Zawsze wydawało mi się że jestem wyznawcą wspinu 'na lekko', zdanie zmieniam podczas licytacji z Sokołem...
"(...) dobra buty letnie jak ustaliliśmy bierzemy Twoje, jakby co wejdę w nie w skarpetach, drugi da radę bez, magnezję moją- mam lżejszy worek... myślę tylko czy brać dwie pary dziab..."
mój sprzeciw w tym momencie był jasno wyartykułowany! (lecz słów ponownie nie wypada mi przytoczyć :))
Dalej do góry na Grand Montets, szybki przepak, wiążemy się. Lodowiec przechodzimy we mgle, później trochę widoków i o zmroku jesteśmy w schronisku Argentiere. Idąc lodowcem myślę o tym co czeka nas jutro, z jednej strony cieszę się już wspinaniem, z drugiej wiem ze będę się musiał pilnować- nie jestem zaaklimatyzowany. Wieczór przy dobrej herbacie, przewodniku, schematach i wertowaniu schroniskowych archiwów.
fot. szybka kolacja, z dobrą literaturą
Rano francuskie śniadanie wzbogacone o Sokołową mieszankę musli, popijając herbatę przepisujemy schemat, wertujemy jeszcze schroniskowe zapiski, i zbieramy informacje o sąsiednich drogach- zawsze to jakaś alternatywa przy niepewnych warunkach. Dopijamy herbatę, później przepakowujemy rzeczy odchudzając się jeszcze z części jedzenia, i wyruszamy. Na lodowcu oczywiście wiążemy się liną, trochę zabawy ze szczeliną brzeżną i startujemy w skałę. Na pierwszym wyciągu widać jak szybko obniża się lodowiec, jeszcze niedawno dotąd sięgał śnieg. Drugi wyciąg Sokół przechodzi sprawnie, początkowo lina prowadzi mnie w kruche trawersy, później w kominek, w cięższych butach całkiem fajne ruchy :) Po kolejnym wyciągu zmieniam buty na letnie, i zmieniamy się na prowadzeniu. Do tego czasu oddalaliśmy się od filara, ten wyciąg zaczyna do niego powracać, biegnie diagonalnym zacięciem i wyraźnie dociera do ostrza filara. Pierwsza długość liny idzie sprawnie, montuję stan i zbieram linę. Kolejny wyciąg jest już wyraźnie bardziej wspinaczkowy, zacięcie staje się coraz bardziej strome, krawądki prowadzą do wywieszonego miejsca w zacięciu, osadzam camalota i rozglądam się za stopniami, z plecakiem nie uda mi się wejść do zacięcia, więc szeroko rozstawiam się na małych stopniach. Kolejny wyciąg to ładne lite płyty, asekuracja jest dobra, następny wyciąg trawersuje na lewą stronę grani pod system zacięć i rysek. Sprawnie ciągnie go Sokół. Niby trudności nie większe niż 5c, ale po kilku wyciągach stwierdzam, że coś dziwne te piątki... Myślę sobie, ok może wór nie za lekki, ja pewnie zmęczony. Zdanie zmieniam nieco wyżej. Po starcie cienką ryską, która wita mnie kilkoma bulderowymi ruchami, wchodzę w zacięcie, pancerna asekuracja z małych kości, dalej rysa na dłonie przez kilka metrów i tu niespodzianka- rysa rozszerza się do off-with'u, niestety kruchego. Głęboko upycham małego cama, tłumacząc sobie że dwójka (największy rozmiar jaki mamy) z pewnością uratuje mi życie powyżej. Tu zaczyna się zabawa, kliny są krótko mówiąc kruche, stopni jest nie za wiele, a kiedy chcę znaleźć wygodną pozycję o swojej obecności przypomina mi plecak. Szukam dobrego klinu nieco wyżej na prawo, ale kiedy klinuję dłoń cienka granitowa ścianka dzielą przerysę na pół pęka. Czuję, że mnie podcina, czas na zmianę taktyki, głęboko klinuję prawe kolano, prawa ręka zaklinowana jest po bark, lewa ręka pracuje na wypór i szybko podchodzę lewą nogą na tarcie. Nieco wyżej uciekam na lewo, w kierunku litej płyty, trochę magnezji, oblaczki i dobry klin pozwala mi wyjść na półkę. Robiąc stan wyrównuję oddech i uśmiecham się do siebie widząc, że cam nr. 2 nadal dynda w szpejarce.
W myślach dźwięczą słowa:'to ma być pięć plus...'
Kiedy Sokół dociera na stan stwierdzamy zgodnie, że niektóre wyciągi mogą mieć więcej :)
Wysokoenergetyczna mieszanka musli działa, faktycznie objawia się energią ale wywierającą nacisk na człowieka... od wewnątrz... Jedyną pozytywna cechą takiej sytuacji jest przepiękny widok z 'toalety' i budowanie 'stalowych ud' przed narciarską zimą :)
Jakieś kilka wyciągów pod Breche, w godzinach wieczornych trafiamy na świetne miejsce biwakowe, więc zostajemy. Rozkładając się i przebierając szamoczemy się i przez przypadek znajduję stary aparat i worek na magnezję w szczelinie między piargami. Na oko lata '70, jest w nim film... Okaże się dopiero po powrocie czy znaleźliśmy fotki autorów drogi z pierwszego przejścia! Jemy, pijemy i zasypiamy w niesamowitym komforcie. Budzi nas mżawka, wskakujemy do płachty i budzimy się dopiero po 6. Jemy, pakujemy mokre śpiwory do plecaków i zmieniamy taktykę. Prowadzący dzisiaj będzie lżejszy. Sokół startuje w przewieszoną przerysę, kilka siłowych pociągnięć, następne wyciągi idą gładko, ale wspinać trzeba się ostrożnie, miejscami płyty i ryski są mokre więc wspomagamy się technikami drytool'owymi. Miejsca te są czujne, ciężkie buty stoją niepewnie na małych krawądkach, ostrze dziabki siedzi płytko, ale na szczęście ręka znajduje chwyt na którym można wygodnie zapiąć. Później piękne eksponowane trawersy i już jesteśmy nad Breche, i widzimy długo oczekiwane miksty...
" (...) mówiłem Ci..."
" z dołu wyglądało lepiej, myślałem że mikstem nadgonimy..." - odparłem
" mówiłem "...
Ściany były mokre, a lodu było niewiele...
Trawers zajął nam kawał czasu, lód był słaby, asekuracja dość trudna a wspinanie jak to na trawersie, lepiej prowadzić... Nadzieja na 'szybkie' wertykalne metry poległa kiedy doszedłem do stanu.
Sokół poszedł kolejną długość liny, niestety warunki wymagały kolejnej zmiany przebiegu drogi. Techniki drytool'owe puściły nas przewieszonym fragmentem litej skały na lewo od zacięcia, którym początkowo planowaliśmy iść. Kiedy patrzyłem na stanie na akrobatyczne ruchy Andrzeja mój plecak zaczął wydawać się cięższy. Przyblok, nogi już drugi raz wiszą Mu w powietrzu, słyszę tylko sapanie i widzę, że jest walka. W takich chwilach wolałbym już być w kluczowym, miejscu i po prostu się wspinać. to trochę jak terma przed ważnym startem, lepiej po prostu już wystartować. "Auto!"... , chwilkę później słyszę "chodź!", ruszam, lód jest w miarę dobry, wybijam jedynkę, wyciągam kostkę, po kilku ruchach wykręcam śrubę, lód w zacięciu faktycznie słaby, i jest go bardzo mało. Mnie lina prowadzi na lewo w przewieszkę, wyciągam cama, rozstawiam się szeroko na nogach i... No właśnie, prawa dziabka siadła w dobrej rysce, lewa nieco gorzej tu wyjeżdżają mi nogi, próbuję wrzucić lewą nogę na mały stopień, ale tu przypomina mi o sobie plecak, przyblok też staje się mniej skuteczny... Wracam troszkę niżej, do kostki dopinam dłuższą taśmę i zły na siebie cedzę przez zęby "pedaliada jakaś", staję w tasiemce, dzięki temu mogę wyżej podklinować lewą dziabkę, dynamicznym ruchem wrzucam plecak nad przewężenie i stoję już na małych stopniach, zabieram kostkę, i czuję jak wyjeżdża mi lewa noga. Znowu wiszę w przybloku, czuję że ścina mi przedramiona, nie ma czasu na kolejny powrót, miejsce to opuszczam szybko i nie ma wiele wspólnego z finezją ruchu i techniką :) Przewijam się za kant i widzę Sokoła, On jak zwykle się uśmiecha mi mówi "fajne ruchy nie?", śmieję się i mówię: "syte, jakieś M7", uśmiech z twarzy znika kiedy widzę co dzieje się wyżej, bo mikstem wspinać się raczej nie będziemy.
Kolejny wyciąg nie daje nam wyboru- powrót do wspinu skalnego. Przepakowujemy teraz wszystkie rzeczy do jednego plecaka, prowadzący ma tylko śpiwór i primaloft'a. Start z trawersem, trochę kombinacji by ominąć mokre i zalodzone fragmenty. Nieco mokry rysowy wyciąg Sokół przechodzi sprawnie. Pierwszy który nie puścił drugiego w ciężkich butach. Z rzeczami podchodzę po linie. Kolejne wyciągi to miksty z wymagającą asekuracją. Tu decydując o dalszym przebiegu drogi korzystamy ze zdjęcia, które Andrzej zrobił na podejściu. Spędzając ostatnie miesiące w letnich butach, w mikście wspinam się uważniej, staram się dobrze asekurować. Trawersy, trawersy, trawersy. Asekuracja cały czas wymaga, robimy kolejne metry liny, wysokości przybywa niewiele. Czołówki wiszą już na szyjach, jesteśmy zmęczeni, i już dawno skończyła nam się woda, decydujemy że wspinamy się póki nie znajdziemy jakiegoś miejsca biwakowego. Chciałbym wspinać się szybciej i sprawniej, ale nie przyspieszam, myśli koncentruję na 'skanowaniu' organizmu, i oszczędzaniu energii. Po kolejnych dwóch wyciągach decydujemy się na chwilę odpoczynku, gotujemy herbatę, jemy słodycze. To daje niesamowicie dużo, na ostatnim stanowisku narastające zmęczenie i senność zabijałem saszetką kawy w proszku :) Przypominają mi się teraz słowa Jana Długosza, który nie raz tak zachwycał się smakiem zwykłej herbaty w 'Kominie Pokutników'. Wspinamy się wolniej, asekurujemy uważniej, wspinamy się ponad 15 godzin tego dnia. Kolejne wyciągi zabierają dużo czasu, błędnie oceniam potencjalnie miejsce do biwaku i już drugi raz tracę cenny czas ciągnąc wyciąg na połowę długości liny. Kolejny napiera Sokół, wbijając dziabkę przy stanie rozglądam się i widzę miejsce, które pozwoli na chwilkę odpoczynku. Szybkie jedzenie, picie. Wykuwamy w lodzie półeczkę, w małej grotce obok staram się dziabkami wydziergać miejsce na choć jedną osobę. Zasypiamy szybko, w nocy budzi mnie napięta poręczówka, wiszę... Powrót do góry i wchodzenie do śpiwora zabiera dużo czasu. Kolejna pobudka to nie budzik, tylko skurcz bicepsa - okazuje się że zapobiegawczo spałem w przybloku :) Budzi nas wschód słońca, dolina Argentiere wygląda niesamowicie. Sokół odpala maszynkę i słyszę " Ty... Chyba zwiało płomień..., aj nie... gaz się skończył " startujemy bez jedzenia, pijemy po 50 gram wody. Początkowo chcę prowadzić, lecz proszę Sokoła żeby wystartował, nie wiem jak będę się czuł po tej nocy, staram się nadal być ostrożny bez aklimatyzacji. Sokół prowadzi piękny i czujny wyciąg po lodowej polewce, słońce ledwo do nas dociera, dziaby siadają idealnie. To jedna z tych chwil kiedy pozwalam pochłonąć się wspinaniu, na chwilkę przestaje myśleć o oszczędzaniu energii, jedyne co cieszy mnie niesamowicie to dziabka siadająca w lód od pierwszego uderzenia. 'Nigdy więcej bez aklimy' cedzę przez zęby zazdroszcząc Sokołowi ładnego wyciągu. Zmiana, ciągnę kolejny wyciąg, po połowie liny wychodzimy na skalną grań, wreszcie choć trochę słońca. Później trawers, kiedy dochodzę do Sokoła, widzę że zostały nam jakieś trzy wyciągi. Sokół ciągnie kolejne dwa, cholernie nas męczą- słońce początkowo daje troszkę zbawczego ciepła później jednak kradnie energię z każdym ruchem . Kolejny wyciąg jest identyczny jak poprzednie, lód i głębszy śnieg, asekuracja słaba więc uważamy. Wychodzę na grań szczytową, lekki trawers, wpinam się do haka, trzy bulderowe zgięcia i stoję na szczycie... Widok jest niesamowity. Cieszę się, za nami dwa i pół dnia ładnego i wymagającego wspinania, wiem jednak że to połowa drogi, zejście może zaskoczyć. Pół godziny ucieka nam na odpoczynek, porządkowanie szpeju, i pamiątkowe fotki. Planując drogę zejścia, jemy po słodkiej chwili, nie wiem czy taka słodka, z pewnością sucha bo nie mamy wody :P
Padła decyzja, zjazdy w kuluar, później to lodowca Telefre, zjazdy idą gładko, zostawiamy trochę szpeju który znaleźliśmy w ścianie, dokładamy troszkę naszego. Udaje się nabrać trochę wody, smakuje niesamowicie :)
Dużo kamieni różnych rozmiarów przewala się kuluarem, im niżej tym więcej. Decydujemy się na trawers zbocza do śniegu, później w dół. Rozwiązujemy się. Droga do śniegu jest długa i żmudna, ruchome piargowisko, spokojne ruchy i oczy dookoła głowy. Kiedy osiągamy śnieg przygoda robi się ciekawsza. Jest potwornie gorąco, śnieg jest ciężki. Sokół krzyczy kamień, blok wielkości telewizora z dużą prędkością przelatuje 2 metry koło mnie. Od tej pory schodzimy na zmianę, oczy partnera stają się jedyną asekuracją. Kiedy docieramy do wysokości żlebu, okazuje się że Telefre nas więzi, z jednej strony bardzo stromy śnieg i poszatkowany lodowiec, z drugiej jesteśmy odcięci progami. Decydujemy się na zjazd. Lodowiec to katorga, czarne piargowisko ze szczelinami. Związani docieramy do kopczyka, rozbieramy się wreszcie i lżejsi uzupełniamy płyny. Chcemy jak najszybciej dotrzeć na drugą stronę lodowca, żeby za dnia być na wysokości Couvercle. Pijemy i ekspresowo schodzimy. Czas umyka, kiedy dzień się kończy decydujemy że, zostajemy do rana i zjeżdżamy pierwszą kolejką. Wizja zejścia prosto za kierownicę nie jest dobrym pomysłem. Couvercle tętni życiem, obawiamy czy się zmieścimy. Pytanie skąd idziemy i co zrobiliśmy zaskakują, ale jeszcze bardziej najwidoczniej zaskakuje odpowiedź, przynajmniej tak może się wydawać,bo budzi ogólne zdziwienie. Miłe gratulacje od miejscowego przewodnika tylko na kilka sekund zabierają myśli o jedzeniu :)
Przejście opijamy puszką francuskiego piwka. Świętowanie trafia do nas bardzo szybko. Niedługo później śpimy. Następnego dnia, udowadniamy sobie że francuskim śniadaniem da się najeść do syta :)
Schodzimy w stronę Mer de Glace, potykam się kolejny raz wpatrzony w 'Jorrasy'. Później drabiny, na lodowcu szybko wskakujemy w raki. Dopiero na drabinkach wspominam jak lodowiec wyglądał na filmie jaki oglądałem jakiś czas temu. Nie do wiary. Codzienność dociera do mnie szybciej niż myślałem, kiedy za zjazd kolejką płacę 20 Jerzych!!! :D
Na dole wita nas Roksana ze świeżymi pachnącymi rogalikami! Dzięki wielkie jeszcze raz tej przemiłej Kobiecie :)
Kolejne wersy z 'Komina Pokutników" nieco później potwierdzają się w rzeczywistości, CocaCola zaraz po powrocie do Chamonix smakuje wyśmienicie :)
Poniżej zamieszczam garść fotek.
fot. Zmierzamy do schr. Argentiere
fot. Andrzej Sokołowski, Pierwsze wyciągi
fot. Mateusz Dejnarowicz, Sokół dociera do stanu
fot. Andrzej Sokołowski, Start w ciekawy rysowy wyciąg
fot. Mateusz Dejnarowicz, Widok na dolinę
fot. Andrzej Sokołowski, Popołudniowe wyciągi, jeszcze IV do pierwszego biwaku
fot. Mateusz Dejnarowicz, Sokół w akcji
fot. Andrzej Sokołowski, Znaleziska w miejscu biwaku
fot. Andrzej Sokołowski, Aparat zabieramy ze sobą, prawdopodobnie ma w środku film
fot. Komfortowy biwak
fot. Mateusz Dejnarowicz, Sokół startuje w I wyciąg drugiego dnia
fot. Mateusz Dejnarowicz, Fajne ruchy w przewieszeniu- z przerysy do oblaczków, z pewnością za V :]
fot. Mateusz Dejnarowicz, Kolejne stanowisko
fot. Mateusz Dejnarowicz, Grań, okolice 'Breche'
fot. Mateusz Dejnarowicz, Kruche trawersy przed mikstem
fot. Mateusz Dejnarowicz, W miejscach gdzie jest mokro wspomagamy się dziabkami
fot. Mateusz Dejnarowicz, Pierwszy wyciąg mikstowy, jakość jak widać, zaczyna się przygoda
fot. Mateusz Dejnarowicz, Trawers rozpoczynający nasz wariant obejściowy
fot. Mateusz Dejnarowicz, Sokół na trawersie, powyżej lodu jest dużo mniej
fot. Mateusz Dejnarowicz, Widoki i pogoda są z nami!
fot. Mateusz Dejnarowicz, Wariant obejściowy, III wyciąg, Sokół w akcji
fot. Mateusz Dejnarowicz, Wariant obejściowy cd.
fot. Mateusz Dejnarowicz, Breche od góry, w tle można dojrzeć Schronisko Argentiere
fot. Mateusz Dejnarowicz, Kolejne wyciągi pochłaniają czas
fot. Andrzej Sokołowski, Stan, grzebanie w plecaku w poszukiwaniu herbaty
fot. Andrzej Sokołowski, Drugi biwak, w mojej perspektywie
fot. Andrzej Sokołowski, Drugi biwak z perspektywy Sokoła
fot. Andrzej Sokołowski, Trzeci dzień, miksty
fot. Andrzej Sokołowski, Trawersy na III wyciągi przed szczytem
fot. Les Droites E, 3956 m.n.p.m.
fot. Na szczycie
fot. Andrzej Sokołowski, Niekończące się zejście śniegami
fot. Andrzej Sokołowski, Zjazdy w okolicach Telefre
fot. Andrzej Sokołowski, Tak wygląda droga lodowcem do Schroniska Couvercle
fot. Andrzej Sokołowski, Konopna poręczówka do Couvercle, przyznam zmęczyła mi ręce :D
fot. Andrzej Sokołowski, Linia przebiegu drogi
to byłoby na tyle
dej.